niedziela, 22 maja 2016

Dzisiaj będzie o frustracji i alergii na inne mamy. Na większość Mam. Albowiem kochane Kobiety, nikt nie będzie próbował wbić Wam boleśniejszej szpili niż inne Matki. I w zależności od Twojej odporności psychicznej - możesz się tym przejąć, dać się wciągnąć w rozmowy o krzywym zgryzie od za długiego używania smoczka, albo o odparzeniach od pampersów noszonych dumnie przez 3 latka. Albo możesz to olać - jak w moim przypadku. Ja się nawet uśmiecham pod nosem, myśląc sobie: nice try. Ale nie zawsze tak było.
Zaakceptowanie tej cechy u innych kobiet przebiegało u mnie fazami - dwiema i ściśle wiązało się z rodzajem mojej aktywności. Kilka miesięcy po porodzie, właściwie do pierwszych urodzin mojej Córki na każdą uwagę, radę, nawet "niewinne zapytanie" reagowałam agresją. Nie będę podawać przykładów tego, co usłyszałam, bo nie chcę ani Was zamęczyć, ani przypominać sobie tej czystej głupoty, której byłam ofiarą. Kobiety, szczególnie te wielodzietne z długim stażem traktowały mnie wtedy jak świeżaka, narzucając się ze swoimi radami, które nie miały kompletnie odniesienia do naszego życia. Totalnie niepraktyczny, nieprzydatny bełkot.
Gdy moje Dziecko skończyło 1,5 roku - poszłam na kurs. Uczyłam się nowego języka, miałam inne zajęcia niż sprzątanie, gotowanie i okazjonalna praca przy laptopie, spotykałam ludzi, wychodziłam z domu, spędzałam 6 godzin dziennie bez mojego Dziecka. Później do pracy. I zrozumiałam. Olśniło mnie. Kto i dlaczego chce i musi dawać mi rady? Kto wie lepiej? Kto próbuje powiedzieć mi, co jest dla mojej Córki najlepsze? Jest to przykre określenie, ale kocham go używać, świetnie pasuje. Kury. Nazywam tak kobiety, które przez dłuższy czas nie podejmują żadnej aktywności poza opieką nad dziećmi i domem. Poza byciem mamą i żoną. I ja wiem, że one robią to najlepiej jak potrafią, dbają o ognisko domowe i świetnie im to wychodzi. Do tego stopnia, że chcą też dbać o moje, bo nabrały przekonania, że są niezastąpione. I tak właściwie jest to prawda. Cycek, kąpanie, kładzenie Dziecka spać. Codzienny rytuał, codzienna rutyna. Codzienne prasowanie body, przerabianie rosołu na pomidorową, pranie firan. Ja to rozumiem.
Ale to nie ja. Lubię czuć się niezastąpiona, ale tylko w pracy. W domu domagam się równych praw, chcę żeby mój Mąż chodził z Córką na integrację do przedszkola, żeby śpiewał Jej kołysanki przed snem, gotował obiad, spierał plamy z kanapy. I tak jest. Mamy wspólny świat, jesteśmy w nim totalnie zsynchronizowani, ale poza domem mamy też swoje zajęcia. Swoje obszary działania, w których się realizujemy. W których toczą się rozmowy inne niż nauka robienia na nocnik, odstawienie smoczka czy debata nad odstawieniem dziecka od cycka.
I nie wiem co by było, gdybym tego świata nie miała. Gdyby moim jedynym zajęciem był dom i dziecko. Oszalałabym, wiem że dotknąłby mnie spory regres. I uświadomienie sobie tego rozpoczęło u mnie drugą fazę akceptacji tych wszystkich babek, które mówią mi, że najwyższy czas pozbyć się smoczka, które mówiły mi że mam walczyć za wszelką cenę o mleko z piersi, które mówią, że weganizm dla dziecka to prawie jak znęcanie nad nim.
Zaakceptowałam je. Nie myślę już, że są głupie i próbują mi pokazać jaką złą, niedoświadczoną, niekonsekwentną jestem matką. Tu w gruncie rzeczy nie chodzi wcale o mnie. Chodzi o nie. To istotny pokaz gdakania, która głośniej, która lepiej, która ma większą wiedzę. To ich arena, podwórko, na którym spędzają całą dobę. Całe życie. Traktuję je pobłażliwie, nawet z pewnym współczuciem, potrafię się z tego śmiać, nierzadko z kolegami z pracy.
Dziewczyny - daję Wam zgodę na nieproszone wtrącanie się w moje życie z Waszymi radami. Wiem jak bardzo może to Was dowartościować i jeśli mogę się do tego przyczynić - śmiało. Tylko proszę, nie róbcie tego publicznie, mam też wśród znajomych wielu niedzieciatych ludzi, których kaprysy kulinarne waszych Dzieci zwyczajnie nie interesują. Chociaż... czy Was to w ogóle obchodzi?